SYRENI ŚPIEW MORZA

 


Co wie o pracy na morzu maturzysta zamierzający zdawać egzamin do szkoły morskiej? Jest kuszony mirażami podróży i przygód, kokosowych dochodów i bujnego życia erotycznego. Wiedzę tę czerpie z literatury, rozpisującej się o rejsach na żaglowcach i statkach pasażerskich, o “szamanie morskim”.

To olśnienie odkryciem morza i romantyczne zadęcie neofitów F. Gil określił jako trzy morskie kicze: egzotyzm, letniskowość i żywiołowość (to jest demoniczność). Traktowanie i dziś w publicystyce morza jako egzotyki powoduje, że pozostaje ono dla społeczeństwa tym właśnie - egzotyką; jako coś nierealnego, nieautentycznego i odległego. Mało widać /chociażby w TV/ publicystyki gospodarczej o morzu, o realnym życiu marynarzy i rybaków. Łatwiej epatować czytelników doniesieniami o zatonięciach, napadach - trup ożywia gazetę, ale to tani przecież warsztat dziennikarski. Czyż można się dziwić, że w skali kraju brak aktywnej polityki morskiej państwa, skoro morze i jego uprawę pokazuje się jako niepoważną działalność sensacyjno-kombinatorską?

Do tego dochodzi jeszcze mitologizacja morza. W  tym ujęciu morze jawi się jako coś niepoznawalnego, wymaga wtajemniczenia, nie poddaje się analizie i jest nieprzewidywalne. Trudno - przy takim podejściu - tutaj o rachunek ekonomiczny, o kalkulację opłacalności czegokolwiek. Daje zaś to poczucie niepewności i dreszczyk  nieustannego ryzyka, zależności od nieokreślonych zagrożeń i przypadku. Stąd i gospodarka morska i marynarz ma być jakby w innym wymiarze egzystencji - ani wśród żywych, ani wśród umarłych; już bowiem Plutarch w swej metaforze: Żeglowanie jest koniecznością. Życie nie jest konieczne mówi w ten sposób o drodze w zaświaty, do kresu wszystkiego. Nie ma tutaj miejsca na prozaiczne, konkretne i skalkulowane myślenie o transporcie morskim; jest nieokreślone, rozmyte i bełkotliwe żeglowanie.

Tania marynistyka nie rozdziela pracy na morzu od zabawy, sportu i rozrywki - jak u pierwotnych ludów, łączących z pracą rytuały i obrzędowość. Odwołanie się do wyobrażeń (i naiwności) młodzieży powoduje, że odbywa się szanghajowanie do szkół morskich z głębi kraju przez sugerowanie miraży o turystyce i przygodach. Nie jest to więc szanghajowanie tradycyjne, z zeszłego stulecia; wtedy upitego delikwenta (mógł być bez oka czy ucha albo z kikutem kończyny/) dostarczano - za opłatą na statek. Jak pisze ciekawie E. Koczorowski (“Ludzie spod masztów i żagli”, KAW Gdańsk 1986), zdarzały się wtedy też oszustwa: dostarczano worek z trupem albo pełen szczurów. Nowo zaciągnięty / stąd słowo zaciąg załogi/ na statek po wytrzeźwieniu otrzymywał worek konopny z otworami na ręce i głowę i ... szedł do prymitywnej pracy na pokładzie żaglowca. To z tego worka powstała luźna bluza marynarska.

Wybór zawodu marynarza w ostatnim półwieczu miał jeszcze inną ważną przyczynę: zawód dawał “książeczkę żeglarską” jako stałą przepustkę z “obozu postępu i pokoju”, dostępną tylko wybranym. Pamiętamy, jak w latach pięćdziesiątych wielu po ukończeniu szkoły morskiej nie otrzymało “prawa pływania” lub wręcz byli brani do wojska czy zsyłani poza wybrzeże.

Duży wkład w mitologizację morza i powielanie archaicznych stereotypów mają ci dziennikarze, którym po prostu łatwiej robić fotogeniczne migawki i reportaże spod żagli. Łatwiej bowiem epatować czytelnika (i widza) taką przygodą i romantyką morza, ubarwiającą “sukcesy gospodarcze” rządzących ekip. W kończącej się epoce “gospodarki planowej” władza wymagała bowiem fabrykowania krzepiących i ckliwych fotomontaży o “morskiej tężyźnie” państwa; skąpiła jednak dziennikarzom rejsów na prawdziwych statkach. Sporadyczne relacje w prasie zawierały zazwyczaj wątki turystyczno-geograficzne, s p o z a   statku, a nie psychologiczne i socjologiczne, dotyczące życia i pracy na statku.

Nic więc dziwnego, że najwięcej kandydatów do szkół morskich było i jest w latach głośnych rejsów pod żaglami. Zresztą ten sposób oddziaływania na wyobraźnię stosuje także cotygodniowy program TV Szczecin “Morze”: ma czołówkę z walk piratów, wytrwale odwołując się do egzotycznych skojarzeń utrwalonych przez dziesięciolecia. Stąd w głębi kraju trwa przekonanie, że marynarz w noc się bawi, w hamaku we dnie śpi, po wyjściu z portu zaś podnosi żagle i w rejsie kaca leczy.

Z takimi to wyobrażeniami o pracy na morzu kandydat na oficera wyrusza na początku studiów w rejs na żaglowcu. Widzi, że otoczenie jest takie, jakiego oczekiwał, składa się z symboli i rytuałów: praca przy linach, przy żaglach, aura uczestnictwa w tym samym co Kolumb i Cook. Powstają skojarzenia analogiczne, odwzorowanie czegoś nadprzyrodzonego, mistycznego; myślenie racjonalne byłoby tutaj czymś nie na miejscu - profanacją misterium, przerwaniem snu na jawie. Powstaje odczucie wtajemniczenia, rodzaj wiedzy, którą posiadł kiedyś “szaman morski”. Adept zostaje dopuszczony do tej tajemnicy, chociaż jeszcze tylko na najniższym szczeblu hierarchii. Ale już na tym miejscu ma pojąć, że ta nowa dlań 

r z e c z y w i s t o ś ć ma swą duszę, własne życie. Uczy się “czuć” morze, odczuwać je jako coś nadprzyrodzonego - ale nad czym ma stopniowo zapanować i uzyskać jedność z żywiołem. Ma sam stać się “szamanem morskim”, opanowującym żywioły..

Następnie ma zajść, jak w alchemii, transmutacja “niższego” w Wyższe, przemiana wewnętrzna. Ale i tutaj czynnikiem sprawczym jest morze - przez co ta alchemia duchowa bliska jest panteizmowi, którego wyznawcami byli przecież znani autorzy; wystarczy wydestylować z ich książek uznawany system wartości oraz jego punkt odniesienia, W tej transmutacji ma być zniesiony dystans wobec morza, krytycyzm, poczucie jedności i przeciwieństwa człowieka i morza. Tym bardziej, że kontakt z morzem w rzeczywistych warunkach, na prawdziwym statku jest dopiero po kilku latach studiów; więc to początkowe spełnienie się “morskiej przygody” przez pierwsze lata w szkole morskiej ma dać złudzenie potwierdzenia siebie - konfirmacji na morzu. Nie bez znaczenia jest też nieustanny widok na morze - z sal wykładowych, z akademika, całą dobę.

Dopiero po kilku latach pracy na morzu opada rausz, następuje trzeżwienie i bolesne poczucie dożywotniej pułapki, przystrojonej u wejścia żaglami. Powstaje poczucie skazania na dożywocie na morzu, bez alternatywy zawodowej, konieczność przekwalifikowania się przy zejściu na ląd. Morze swym syrenim śpiewem urzekło i zwabiło, jak wszystko, co jest skierowane do wyobrażni młodzieńczej, a nie rozsądku. Stąd też powszechne staje się na świecie kształcenie otwarte, na morze i ląd, aby nie produkować dożywotnich galerników. Rozszerza się profil kształcenia o przygotowanie także w zakresie zarządzania / Shipping management/, prawa morskiego czy towaroznawstwa. 

Korzystna natomiast jest od lat sytuacja w specjalnościach technicznych. Inżynier mechanik , elektryk czy towaroznawca zawsze znajduje pracę także na lądzie: ma dobre podstawy teoretyczne i takie umiejętności praktyczne, które mają zastosowanie także na lądzie. W podobnym kierunku zmierza też kształcenie oficerów pokładowych - jak specjalistów transportu morskiego, a przy tym - i z nawigacji. Podnosi to atrakcyjność specjalności, daje szersze horyzonty umysłowe - wszak szeroki horyzont widziany na morzu nie daje przecież sam z siebie szerokiego horyzontu umysłowego temu, co tylko patrzy na szerokie morze. Także syreni śpiew morza nie jest wtedy tak podstępny...

Szerokie przygotowanie ogólne i specjalizacja zawodowa mają też jeszcze jeden skutek psychologiczny. Dając szerszy horyzont umysłowy i wieksze szanse życiowe - nie wyzwalają więc postaw konserwatywnych, zachowawczych. Człowiek bez wyboru, aby nie żyć stale w stressie, musi pokochać to, co musi, na co jest skazany. Jeżeli więc jest skazany na dożywocie na morzu - musi morze kochać, albo alkoholem zabija stress. Wielbi więc i konserwuje to, z czego nie może zrezygnować, upiększa i popada w zachwyt swym losem - zgodnie z zasadą słodkich cytryn.

Nie traktuje więc / bo nie może tego robić/ świata jako coś zmiennego, w ruchu. Tradycja krzepnie i zastyga łącznie z dniem dzisiejszym, więzi więc i uniemożliwia zmiany, które wydają się niepotrzebne i szkodliwe - przeszłość staje się tożsama z terażniejszością i przyszłością. Tradycja nie pełni roli schodów w górę, drożdzy dla rozwoju; staje się odświętna, dowartościowuje jej wyznawców, bo tylko z przeszłości czerpią swe znaczenie, swą wartość.

Dlatego nadrzędna staje się powtarzalność, niezmienność, hierarchia, rytuały i obrzędy jakby religijne, a nie sterowanie zmianami i elastyczność. Te przesłanki konserwatyzmu są szczególnie skuteczne w grupie zamkniętej, jaką jest załoga statku - zresztą postęp przychodził na statki z zewnątrz, z lądu. Jak przed milionami lat życie wyszło z morza - tak od tysięcy lat życie na morzu przychodzi z lądu. Chociażby ostatnio głośne wprowadzanie GMDSS czy automatyzacja statków - potwierdzają, żę to najpierw ląd bogaci morze w nowe warsztaty pracy, w nowe narzędzia, a dopiero potem morze żywi i bogaci ląd. Statek bowiem jak kostka masła przechodzi z rąk do rąk różnych służb żeglugowych i każdej coś zostaje na rękach; załoga statku ma z tego najmniej i najmniej ma też wogóle do powiedzenia - chciaż obsługuje tą maszynę do robienia masła.. 

Stąd też przygotowania do ponownego otwarcia w WSM specjalności eksploatacja portów, czy intensywne obecnie rozważania nad zmianą profilu i nazwy kierunku studiów: z nawigacja na transport morski. Syreni śpiew morza nie będzie już tak podstępny, tak uwodzicielski i tak okrutny - dla wielu już po kilku latach pracy na morzu. Syreni śpiew morza zastąpią dobre płace dla specjalistów.

Tylko co jest tansze: dożywotni galernik czy specjalista, przejściowo tylko pracujący na statku? I czy w ogóle można tak kalkulować los skazanego na dożywocie na morzu?

Kazimierz Dendura