KUCHNIA

 


Postój na stoczni, jak zwykle, przedłużał się. Armator określił czas remontu na siedem dni, a wyglądało na to, że będzie ich sześćdziesiąt siedem. Jak zwykle, jednym to odpowiadało, a innym nie. Generalnie jednak większość była zadowolona, bo każdy prawdziwy marynarz woli gorzej stać w porcie, niż lepiej płynąć... A postój rzeczywiście najłatwiejszy nie był, bo pracy było sporo.

Okazało się, że nasza “balia” jest mocno dziurawa i teraz odbywało się łatanie, bardzo żmudne i kosztowne. Praca trwała 24 godziny na dobę, na trzy zmiany i przez cały czas było słychać syk palników i stuk młotków spawalniczych. Przy okazji wykonywaliśmy różne zaległe i bieżące remonty. “Rozgrzeba-ny” był i silnik główny i agregaty.

Postój na stoczni stwarzał okazje do “wydębienia” od armatora zaległych zamówień i wyposażenia statku na bieżąco. Pula pieniędzy przeznaczonych na remont mogła objąć i takie wydatki.

Już od półtora roku walczyłem o kuchnię elektryczna. Stara osiągnęła wiek sędziwy i stan jej urągał wszelkim dopuszczal-nym normom. Aż dziw, ze kucharz nie został porażony prądem, bo “zero” czyli przebicie na masę wykazywały przyrządy w każ-dym jej punkcie. No ale jak na razie kucharza nie poraziło i wy-glądało na to, ze do kompanii nie przemawiają żadne argumenty za dokonaniem kosztownego zakupu.

Z okazji postoju na stoczni “przypuściłem atak” ze zdwojoną siła. I  pewnego dnia stał się cud. Piękna, oryginalna, ZAGRA-NICZNA kuchnia elektryczna wylądowała na pokładzie. Byliś-my zachwyceni. Ale jak ją teraz “władować” do pomieszczenia kuchni? Nijak wejść nie chciała. Postanowiono więc rozmonto-wać ją na części i po kolei do kuchni wkładać. Starą kuchnię elektryczną rozmontowano, pocięto i  wyrzucono na złom. Sprawą zajęli się fachowcy, czyli elektryk z motorzystami. Prace nadzorował, jako że rzecz się miała na pokładzie, chief oficer, niedawny absolwent naszego wyższego morskiego “ucziliszcza”. Jak się później okaże, być może nie było to bez znaczenia.

Wieczorem poszedłem zobaczyć, jak się sprawy mają i  oka-zało się, że kuchnia jest już rozłożona.

- Jest jedna trudność - powiedział inżynier pokładowy. - Rama, która to wszystko trzyma, nie chce przejść przez drzwi. Należałoby ja przeciąć, ale mogą być kłopoty ze spawaniem, bo jest aluminiowa.

- Aha - powiedziałem -  rzeczywiście. Obejrzałem ramę. Była piękna, srebrzysta i niezbyt ciężka. Aluminiowa.

-   Dobra   -   powiedziałem   -    jutro załatwię spawacza z  urządzeniami do spawania w osłonie argonu. Tniemy ja teraz, czy później?

- Myślę - powiedział chief - że może jutro, kiedy przyjdzie spawacz i określi w którym miejscu będzie mu to najwygodniej zespawać z powrotem. Przeciąć to jedna chwila. No i na tym stanęło.

Następnego dnia około południa przywieziono potrzebny sprzęt i  dźwigiem dostarczono go na statek. Przyszedł spawacz i  we wskazanym miejscu przecięto ramę. Rama była stalowa.

Wyglądało na to, że wszyscy wiedzieli, że jest aluminiowa, a  tylko sama rama o tym nie wiedziała. Była stalowa i już. Jak to można się dać takiemu inżynierowi zasugerować...

Powstała konsternacja. Spawacz odwołał się do mistrza wy-działu, który akurat był na statku. Mistrz, przewidując rożne wykręty, natarł na nas ostro. Wtedy wkroczyłem do akcji.

- To moja wina - oświadczyłem. - Pomyłka pracownika nie zwalnia mnie z odpowiedzialności. Biorę to na siebie. A po cichu dodałem:

- Przebaczcie im, bo nie wiedzą, co czynią...

Mistrz popatrzył na mnie podejrzliwie - może też kiedyś czytał Biblię - ale emocje opadły. Cudowne zjawisko przejęcia przez kogoś odpowiedzialności za zaistniałe zdarzenie uspokoiło nastroje. Sprzęt do spawania aluminium został odwieziony, a my pospawaliśmy ramę sami. Kuchnia została zamontowana na właściwym jej miejscu, a koszty całej awantury upchnelo” się jakoś w kosztach remontu.

I kto by pomyślał, że ta kuchnia jest taka solidna...
 
 

Jerzy Turzański